27-01-2021, 04:16
Po 6-ciu godzinach z ciężkimi plecakami dochodzimy do wsi Mugła.
W drugą stronę też jest 6 godzin.
Na pierwszy rzut oka obraz nędzy i rozpaczy. Rozsiane, sypiące się szare domy o czerwonych sypiących się dachach.
Stary drewniany minaret - pozostałość bytności tureckiej?
Pierwszego spotkanego człowieka pytamy o kwaterę. Prowadzi nas do sąsiadki. Przechodzimy przez szare kamienisko i rumowisko
i zostajemy wprowadzeni do przemiłego pokoiku. Poduszeczki, dywaniki, rolety słomiane, wszystko w lokalne wzory.
W przedpokoju na ścianie ludowy lokalny strój. Gospodyni zbiera ze stołu bukieciki macierzanki i szykuje dla nas posłanie.
Pytamy ile kosztuje nosztówka, wypakowujemy się pomału, przygotowujemy się do robienia obiadu.
Gospodyni każe nam spowolnić. Pyta, czy jesteśmy głodni i co byśmy zjedli. Za jakiś czas przynosi nam kebabcze, chleb, syrene własnego wyrobu od własnej krowy, lutenicę, pomidory z cebulą i kwaśne mleko.
Nie jesteśmy jej lokatorami ale gośćmi.
Łazienka, pokój – wszystko jest tu urządzone z wyjątkowym jak na okolicę wyczuciem smaku, stylem wykraczającym daleko poza odrapane ramy tej wioski. Sama gospodyni i jej mąż to niezmiernie mili ludzie z pewną specyficzną godnością niemalże arystokratyczną.
Bierzemy kąpiel. Okazało się, że po drodze, chyba w Bansku, zaginął nam jeden z ręczników. Z drugiego, i tak małego ścierko-ręcznika, robimy więc dwa przecinając go na pół. Kąpiel i zmiana ubrań po długiej wyprawie działa doskonale. Po czymś takim ma się uczucie, że dokonało się czegoś dobrego, że jest się porządnym człowiekiem, jakby w momencie gdy ciepłe miękkie strumienie spadają na nas z sitka prysznica, los głaskał nas po głowie, mówiąc – zasłużyłaś.