Thread Rating:
  • 0 Vote(s) - 0 Average
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Nasze przygody w górach Bułgarii
#4
Przygoda 4. 
Bansko. 
Busik należy do firmy Korso, która prowadzi przejazdy też na innych trasach.
Kierowca busika na Wichren, po wnikliwszym przyjrzeniu się, okazuje się nie mieć jednego oka. Biorąc pod uwagę, że droga po której nas wiezie, chyli się to w jedną to w drugą stronę nad przepaściami, jest to ciekawy fakt do odnotowania.
Odjazdy busika z Banska do schroniska Wichren: 8.30, 14.00, 17.00 i ze schroniska: 9.30, 15.00, 18.00.
W zeszłym  roku cały dworzec autobusowy w Bansku zmówił się, żeby nas przekonać, ze nie ma autobusów do hiża Wichren i że trzeba wziąć taxi. Ale nie daliśmy się. Na domku obok dworca jest wywieszona informacja i godziny odjazdu, żółta kartka A4 niepozorna. A zatem wniosek, nie do końca polegać na tubylcach, dobrze czasem wiedzieć więcej i drążyć, pytać kilka razy o to samo i w różnych źródłach, a nawet na własną rękę wbrew wszystkiemu zgłębiać.


[Image: BULGARIA%202009%20115.JPG]

Kolejna noc dość kiepsko przeze mnie przespana w schronisku Wichren. Głowa ciężka, gdy ją podnoszę z poduszki, boli. Jest tak już trzeci dzień, boję się, że to objaw jakiejś łagodnej choroby wysokościowej, a może po prostu kwestia migreny, z którą miewam kłopoty.

Wstajemy po 7-mej. Pogoda paskudna. Wieje, nad głowami ciężkie ciemnoszare chmury. Do schroniska Demianica, naszego dzisiejszego celu, 4 godziny. Trzeba będzie wpierw wspiąć się na przełęcz, potem pewien odcinek granią, a dalej już w dół. 
Wyruszamy, bo nie mamy innego wyjścia. Mamy tylko nadzieję, że nas bardzo nie zmoczy. Zaraz po wyjściu czeka nas przeprawa po kamieniach przez potok. Jest dość skomplikowana. Potok płynie porywiście, kamienie są śliskie i ruchome. Mamy ciężkie plecaki, a tata w wodzie od razu traci równowagę i o mało się nie przewraca, bo plecak przeważa. Postanawiam poświęcić jedną nogę, wchodzę do wody, drugą sięgam do najbliższego kamienia i chwiejąc się z ciężkim plecakiem, przechodzę. Zostawiam plecak i wracam po plecak Taty. Na koniec przechodzi sam Tata.
Po przejściu paru metrów spotykamy na drugim brzegu bułgarskich przewodników, z którymi wcześniej dotarliśmy do Spano Pole. To bardzo miłe spotkanie. Wyruszyli z samego rana z Sinanicy i już są prawie w Wichrenie. Reszta grupy jeszcze smacznie śpi hen daleko za przełęczą. Pytamy ich o pogodę na górze. Mówią, że są ciężkie chmury, ale póki co nie ma burzy. Może padać, może być grad. Może być wszystko dobrze. Wolimy się trzymać tego ostatniego.
Widać na skale pierwsze oznaczenia naszego szlaku, wcześniej oznakowania były niejasne bądź ich nie było. Teraz wspinamy się bardzo ładnie oznakowanym trawersem, od czasu do czasu wychodzimy na małą halę bądź siodełko, gdzie strasznie wieje. Silny wiatr i coraz gęstsze szare chmury wywołują we mnie uczucie niepokoju i strach. Stopniowo robię się też głodna i zmęczona. Nie ma jednak czasu na postój, trzeba jak najszybciej dotrzeć na przełęcz, zanim pogoda zepsuje się na dobre. Wyciągam znad głowy przygotowanego w plecaku batonika musli. Idąc, przeżuwam go i połykam między wdechami, starając się nie zakłócać oddechu. Po drodze spotykamy parę Duńczyków, którzy potem jednak znikają gdzieś daleko w tyle. 
Dalej na zmianę mijamy się z grupą trzech Bułgarów. Rozmawia się dobrze po angielsku. Idziemy w niedalekiej od siebie odległości, to dobrze, czuję się przez to trochę bezpieczniej. Dlaczego? Chyba liczę na ewentualny przyrost mądrości, zdrowego rozsądku, doświadczenia i fizycznej siły w większej grupie. Niestety z tyłu zaczyna być już słychać pierwsze grzmoty gdzieś na szczytach po drugiej stronie doliny. Jest za późno żeby się teraz cofać do schroniska, burza ściga nas przecież od tyłu, trzeba więc jak najszybciej przejść przez przełęcz a potem uciekać w dół, żeby burza nie złapała nas na grani, co byłoby niebezpieczne.
Przełęcz okazuje się niespodziewanie blisko. Widoki z niej są piękne - na Jeziora Bynderiszkie i główną grań - ale huśtające się nad nami bałwany zakłócają ich podziwianie. Trzeba jak najszybciej zejść na dół i zanurzyć się w kosodrzewinie, by nie prowokować grzmotów, które z pewnością szybciej niż później do nas dotrą. 
Udaje nam się zejść z grani suchą stopą, ale wędrówka po niższych partiach wcale nie okazuje się taka prosta, głównie ze względu na niewyraźne oznakowania. Schodzimy razem z trójką Bułgarów. Z czasem dogania nas deszcz i zaczyna huczeć nad naszymi głowami. Idziemy już głównie lasem, ale często wychodzimy też na polany, czyli płaską otwartą przestrzeń, a dokoła nas wciąż błyska.
Bez względu na obiektywną ocenę niebezpieczeństwa w takiej sytuacji marsz w ulewnym deszczu i wśród silnych grzmotów nie jest doświadczeniem przyjemnym. Mimo że idziemy już stosunkowo nisko i prawie cały czas zanurzeni w lesie, droga dłuży się w nieskończoność. Gdzieś niedaleko powinno już być schronisko, a my wciąż trawersujemy przez las i kolejne zakręty nie odsłaniają nic nowego oprócz gęstwiny drzew
Wreszcie gubimy szlak. Choć szliśmy cały czas wydawałoby się jedyną możliwą drogą, już jakiś czas temu przestały się pojawiać na drzewach oznakowania. Cofamy się pospiesznie, cali już przemoczeni, i szukamy ostatniego oznakowania. Powtarzamy tę samą drogę w dół, ale nic się nie zmienia. Trójka Bułgarów jest tak samo zdezorientowana jak my. Idziemy dalej do przodu uważnie się rozglądając.
Nagle wychodzimy na usłaną wielkimi głazami drogę-rynnę. Droga, którą przyszliśmy przecina ją i wiedzie w górę, i tam na drzewach pojawiają się wreszcie dawno już niewidziane przez nas oznakowania. Nieustający deszcz i grzmoty nad nami utrudniają komunikację i nie pozwalają się skoncentrować nad wyborem drogi.
Bułgarzy i Tata od razu pchają się pod górę. Mi tymczasem nie chce się wierzyć, żebyśmy teraz jeszcze mieli się wspinać. Na kamienistej drodze-rynnie dostrzegam końskie odchody. Nagle przypomina mi się, że w schronisku Demianica, w którym byliśmy w zeszłym roku, gospodarze mieli konia pociągowego. To zatem musi być właściwa droga do schroniska. Mam jednak kłopoty z przekonaniem czterech zdecydowanych facetów, że to moja droga jest dobra, a nie ich. Nie wiem co robić, ale jestem zdeterminowana, żeby jednak iść po kamieniach w dół. Mówię więc, żeby robili co chcą, ja idę sama. I szybko zaczynam gnać drogą w dół, nie oglądając się na nich, marząc o tym, żeby wreszcie już dotrzeć do schroniska. Tata nie może mnie przecież zostawić, idzie ze mną. Po około 5 minutach odsłaniają się wreszcie przed nami spadziste dachy, wyczekiwane schronisko. Wbiegamy do budynku wymęczeni i przemoczeni, czym prędzej zrzucamy z siebie cieknące wodą kurtki i plecaki. Parę minut po nas dociera trójka Bułgarów.
Pytamy o nocleg, dostajemy spanie w pokoju kilkunastoosobowym – 7 leva/os.. Jakiś czas później stopniowo docierają kolejne grupy przemokniętych wędrowców. Metalowa płyta pieca w sali z barem oblegana jest przez cieknące wodą górskie buty. Z pieca bije ciepło, które jest tu teraz chyba najbardziej wartościowym dobrem. Nad piecem wiszą kurtki, bluzy, spodnie i niezliczone pary skarpet. Oto obraz nędzy i rozpaczy. Sztywne przemoknięte skarpety, ciężko naznaczone wysiłkiem swych właścicieli.

[Image: Wielcy%20Podroznicy%20w%20Bulgarii%20059.jpg]

[Image: Wielcy%20Podroznicy%20w%20Bulgarii%20050.jpg]

Plecaki i prawie wszystko w nich też mamy kompletnie przemoczone. Pożyczam tacie parę krótkich spodenek, które się jakoś sucho uchowały, bo nie ma w czym chodzić. Buty się suszą, na dwie osoby mamy teraz tylko jedną parę klapek (oszczędność miejsca w plecaku). Jak jedna osoba zamawia jedzenie albo piwo, druga musi siedzieć przy stole z nogami w górze. 
Gospodarze w schronisku są bardzo sympatyczni i życzliwi. Wzięli nasze przemoczone śpiwory do kuchni, żeby się tam wysuszyły przed nocą. Wieczorem wszystkie stoły są już obsadzone tymi, którzy nie mają się w co ubrać, by pójść dalej i zamierzają tu nocować. Tli się bardzo słabe światło lampy, a za oknem już całkiem ciemno i wciąż trwa ulewa. W środku unosi się piękny, delikatny zapach popijanych rakiji i zielonych ogórków skrajanych na sałatkę szopską. Starsze Bułgarki kilka stolików dalej zaczynają śpiewać ludowe piosenki, a z czasem pojawia się na parkiecie pierwsza para i tańczy do ich rytmu.

[Image: Wielcy%20Podroznicy%20w%20Bulgarii%20058.jpg]

Nagle gdzieś za plecami słyszymy znajomo brzmiące słowa. To Czesi, ale rozmawiający po polsku. Dorotka jest z czeskiego Cieszyna i studiuje w Krakowie i właśnie uczy Martina, swojego chłopaka, polskiego. Przesympatyczni. Opowiadamy sobie swoje przygody i wypytujemy się skąd przyszliśmy i gdzie idziemy. Częstujemy się nawzajem jedzeniem, po kilku dniach w drodze cudzy prowiant stanowi przyjemne urozmaicenie własnych zupek, kiełbas i chleba. Potem zaczynamy grać razem w scrabble, po polsku. Dorotka z Martinem długo myślą nad każdym słowem, ale idzie im nieźle, dajemy im trochę fory. Pijemy kolejne rakije. Idziemy spać później niż zwykle.

[Image: Wielcy%20Podroznicy%20w%20Bulgarii%20054.jpg]
Reply


Messages In This Thread
Nasze przygody w górach Bułgarii - by Jinks - 14-12-2020, 06:13
RE: Nasze przygody w górach Bułgarii - by Jinks - 18-12-2020, 05:55



Users browsing this thread: 2 Guest(s)