7.
Niezwykle ciekawymi zabytkami na Dolnym Śląsku są pozostałości murowanych szubienic. W XVI i XVII wieku stawiano je w Europie gdzie popadnie. Niektóre były prawdziwymi miejscami kaźni, inne tylko straszakami. W XVIII wieku zmieniły się poglądy, a wraz z nimi prawo, wskutek czego Europę ogarnęła fala burzenia szubienic. Niektóre przetrwały dla potomnych, przynajmniej częściowo. W Polsce można zobaczyć kilka przybytków tego typu, z czego właściwie tylko dwa zachowały się na tyle dobrze, że nie trzeba sprawdzać w internecie, jak wyglądały i jak z nich korzystano. Jedna z murowanych szubienic, XVII-wieczna i najlepiej zachowana, znajduje się na Pogórzu Kaczawskim we wsi Wojcieszów. Druga jest w Miłkowie (też Dolny Śląsk). My pojechaliśmy do Wojcieszowa.
Za wsią, dosłownie u płota chałupy w lasku, znaleźliśmy smardze, które stały się wielką atrakcją tego wyjazdu. Od 2014 roku smardze wolno zbierać w parkach i na posesjach, więc uznaliśmy, że jesteśmy właśnie w takim dozwolonym miejscu i rzuciliśmy się na kolana. Zebraliśmy uroczą dwudziestkę, z której potem zrobiłam pyszny sos do makaronu, ze śmietaną i masełkiem, z dużymi kawałkami grzybów. Kto jadł smardze ten wie, że ich smak jest niepowtarzalny. W naszym odczuciu smakowały... mięsem, takim duszonym z grzybami, ale ani suszonymi, ani świeżymi.
Żeby móc sobie zrobić fotkę na fejsa z prawdziwą szubienicą, trzeba cierpliwie wspiąć się po mało używanym, zarośniętym i wkurzająco stromym podejściu na przełęcz pod szczytem Zadora. Można też skorzystać ze ścieżki rowerowej i tak robi większość ludzi, ale to akurat nie nasza bajka. Szubieniczka jest niczego sobie, ma 7 m średnicy i 6 m wysokości, posiada wszystkie cztery filary, a obok jest tablica z jej historią i objaśnieniami. Dawniej nie otaczał jej las, bo musiała być dobrze widoczna z daleka, włącznie z wisielcami, którzy dyndali w podmuchach wiatru, aż ciało rozpadło się i wysunęło z pętli. Grzebano ich byle gdzie, z reguły zakopywano u stóp szubienicy. W Wojcieszowie nie znaleziono żadnych grobów, więc archeolodzy uważają, że być może w ogóle nie dokonywano tu straceń, a szubienica stała jedynie ku przestrodze w pobliżu dużego traktu, który tędy przebiegał.
Powrót spod szubienicy musiał się - bo tak jest zawsze, gdy na wycieczkę idzie mój małżonek - odbyć inną drogą. I jak zwykle, mając mapę i GPS-a, wylądowaliśmy nie tam gdzie trzeba - w tym wypadku na skraju urwiska dawnego kamieniołomu w Wojcieszowie. Widoczek na wieś otoczoną górami wynagrodził nam dodatkowe kilometry, które potem musieliśmy przekręcić, żeby wrócić do samochodu.
Na dole spotkała nas kolejna nagroda:
Skoro już mowa o szubienicach i deszczowej pogodzie, to warto wspomnieć inną naszą wycieczkę, tym razem bardzo poważną: do Muzeum Obozu Koncentracyjnego Gross Rosen. Muzeum to właściwie teren obozu ze wszystkim, co się tam ostało, plus zalane kamieniołomy, w których pracowali więźniowie. Oczywiście jest też pawilon z fotokopiami dokumentów i zdjęciami, opowiadający historię obozu (i warto sobie te dokumenty dokładnie przestudiować, wnioski wyciągają się same). Całość mieści się w Rogoźnicy, 20 km od Jawora.
Gross Rosen uważane jest za jeden z najcięższych, jeśli nie w ogóle najcięższy obóz pracy dla więźniów, którzy - jak twierdzili naziści - poprzez pracę podlegali resocjalizacji. Nie oszukujmy się: resocjalizacja polegała na odejściu z tego świata po średnio 5 tygodniach nadludzkiego wysiłku w kamieniołomie, na racjach żywnościowych mniejszych niż dzisiejszy normalny (to znaczy średniej wielkości) obiad. W ten sposób zginęło około 40 000 ludzi, głównie Polaków, Żydów (z różnych państw Europy) i Rosjan (jeńców wojennych).
Dziś kamieniołom mruga niebieskim oczkiem i wydaje się całkiem niewinny...
Do obozu prowadziła brama ze znajomym napisem "Arbeit macht frei". Gdy przekraczał ją nowy transport więźniów, z głośników - tak jak w Auschwitz - rozlegała się dziarska muzyczka.
Należy podkreślić, że Gross Rosen nie był to obóz masowej zagłady, tylko obóz pracy, więc komór gazowych nie było. Ludzie jednak ginęli z wycieńczenia i chorób, a z ciałami coś trzeba było zrobić. Do "utylizacji" zwłok służyło małe krematorium (to czarne):
Zdarzało się jednak, że zezwierzęceni hitlerowcy kogoś zamordowali po prostu dla zabawy. Zdarzało się też, że "za niesubordynację" wykonywano wyrok śmierci na więźniu, strzelając do niego albo - częściej - wieszając go na placu apelowym, gdzie wisiał dosyć długo ku przestrodze. Do wieszania służyła klasyczna, drewniana szubienica.
Nie był to pierwszy obóz koncentracyjny, jaki zwiedzaliśmy, chociaż z pewnością takie miejsca trudno nazwać "atrakcjami turystycznymi". Uważam jednak, że odwiedzanie podobnych miejsc pamięci to obowiązek i wcale mnie do tego nie trzeba namawiać. Nie twierdzę, że trzeba "zaliczyć" wszystkie jakie są, ale zobaczyć kilka trzeba. I zapamiętać, chociaż to przykre świadectwo zwyrodnienia człowieka i bolesna pamięć o ofiarach, które - nawet jeżeli były przestępcami cywilnymi - z pewnością nie zasłużyły na taki los. Oby nigdy, przenigdy nie powtórzyło się coś podobnego, ani w Polsce, ani w Europie, ani nigdzie na świecie!
cdn.