Oko całkiem przestało mnie boleć boleć.
Rano po śniadaniu gospodyni nas odprowadza w górę żółtym szlakiem na Asenowgrad, aby napić się z nami kawy w kawiarni po drodze, ale kawiarnia jest jeszcze nieczynna.
Planowaliśmy ruszyć stąd żółtym szlakiem, który znaleźliśmy na mapie w folderze informacyjnym w Czepełare, dojść do niebieskiego widocznego już na naszej mapie, i tak dotrzeć do Baczkowa. Żółty szlak wychodzi z Kosowa razem z zielonym do Nareczenski Bani. Żółte znaki jednak po pół godzinie drogi nikną i choć przyglądaliśmy się uważnie, nie znaleźliśmy odchodzącego w bok żółtego szlaku. Przez bukowo-iglasty las, drogą głównie prowadzącą w dół, po dwóch godzinach pięknego spaceru dochodzimy do Nareczenski Bani.
Klasyka kurortowa, odrobinę przypomina Ciechocinek, ale niestety dość zaniedbany. Zwiedzamy to dość spore uzdrowisko z wodami leczniczymi i basenem.
Z Nareczenski Bani busem jedziemy do Baczkowskiego Monastyru. Miejsce patriotyczno- religijno – odpustowych pielgrzymek, mieszkańcy zwietrzyli interes. Stragany, bary, drogie hotele i pensjonaty. Docieramy do upatrzonej z podręcznika „turisticzeskiej spalni”. Ale tu wita nas tylko starszy pan i pies, z tego co rozumiemy „spalnia” jest nieczynna. Kierujemy się w przeciwną stronę ale po tej samej stronie rzeki, omijamy hotele z restauracjami, pytamy napotkanych gospodarzy o coś tańszego. Ale tu nie mamy takiego szczęścia jak w Szirokiej Łyce, kobieta na drodze nie wkłada tak wiele serca w pomoc w znalezieniu nam kwatery, po prostu wspomina dwa znane jej pensjonaty. Docieramy do bliższego – cena za 2 osoby 45 lewa , targujemy do 40 lewa, bo pieniądze nam się już kończą. Jesteśmy już zmęczeni, słońce parzy. Płacimy od razu, kobieta bierze bez słowa pieniądze, wskazuje na trzecie łóżko w naszym pokoju i mówi, aby go nie używać i umyka. Trafiliśmy tym razem do złego mięsożernego plemienia. Kładę się na łóżku. Chwile, gdy po wysiłku, można się położyć i odpocząć to chwile szczęścia. Czuję zapach swojego potu, gorące napuchnięte stopy parują, a w głowie uczucie niesamowitej błogości. Gdy jesteśmy w dolinach małe rzeczy, jak komórka czy aparat lecą mi z rąk, na prostej nizinnej drodze zaliczyłam dwie dość poważne wywrotki. Zdaje się, że organizm przestawił się na tryb poważny, wyżynny. Tu wielkie łapy potrzebne są do podnoszenia i zarzucania 15 kg plecaka na plecy, trzymania kijków, czy wspinaczki w terenie skalistym, zaś utrzymanie drobnej filiżanki espresso jest czynnością wyjątkowo trudną.
Zwiedzamy Monastyr nieczynny wewnątrz i bez możności robienia zdjęć.
Zwiedzamy tylko podwórzec, wchodzimy przez tą bramę co widać na zdjęciu, ale nie możemy wejść do środka budynków, ani tez udokumentować tego.
Idziemy na zakupy do pobliskiego Baczkowa, bo musimy kupić mastikę – najlepszy, naszym zdaniem, alkohol bułgarski. W Baczkowie jest tylko jeden sklep spożywczy i jest w nim akurat przyjęcie towaru, ale sprzedawczyni widząc że zaglądamy przez szybę, otwiera nam. Na półce stoi jedna jedyna ostatnia mastika w przystępnej cenie, jakby czekała na nas.
Przygotowujemy się do jutrzejszej podróży rano do Sofii. Tata w Polsce przygotował rozkład jazdy z internetu – poranny autobus do Sofii ma być o 7.45. W Czepełare spisaliśmy rozkład autobusów jadących przez Baczkowo do Sofii, nie bardzo potrafimy zidentyfikować, który z nich miałby tu być o 7.45. Rozkład jazdy na przystanku w Baczkowie w ogóle jest jakiś inny.
Wypatrujemy w barze przy drodze jakiegoś autobusu do Sofii. (Przy Monastyrze jest piękna droga restauracja i przydrożny miejscowy bar, już nie tak piękny. Wybieramy oczywiście tańszą opcję.) Nagle, pisząc dziennik, widzę jak Tata podrywa się z krzesła i pięknym sprintem biegnie 20 m w kierunku przystanku. Podjechał autobus, inny, na Płowdiw, ale może kierowca będzie miał jakieś informacje. Niestety, Tata dowiedział się jedynie, że obstawiamy dobry przystanek. Plączemy się wzdłuż głównej drogi, wypatrując autobusów i próbując ustalić, ile czasu jedzie się z Czepełare do Baczkowa. Siadamy w Baczkowie w kolejnym barze przy drodze. Za ostatnie lewa pijemy pożegnalne piwo, szkoda żegnać się z górami.
W pensjonacie prosimy o wrzątek, bo już skończył nam się gaz, dostajemy grzałkę i przypominamy sobie o istnieniu tego urządzenia. Chyba weźmiemy je na przyszłą wyprawę.
Od 7.30 koczujemy na przystanku, żeby załapać się na jakiś autobus do Sofii. O 7.45 podjeżdża autobus, jedzie przez Asenowgrad, omija Płowdiw. Bilet kosztuje 15 lewa/os., starcza nam prawie na styk, około 10-tej jesteśmy w Sofii.
Rano po śniadaniu gospodyni nas odprowadza w górę żółtym szlakiem na Asenowgrad, aby napić się z nami kawy w kawiarni po drodze, ale kawiarnia jest jeszcze nieczynna.
Planowaliśmy ruszyć stąd żółtym szlakiem, który znaleźliśmy na mapie w folderze informacyjnym w Czepełare, dojść do niebieskiego widocznego już na naszej mapie, i tak dotrzeć do Baczkowa. Żółty szlak wychodzi z Kosowa razem z zielonym do Nareczenski Bani. Żółte znaki jednak po pół godzinie drogi nikną i choć przyglądaliśmy się uważnie, nie znaleźliśmy odchodzącego w bok żółtego szlaku. Przez bukowo-iglasty las, drogą głównie prowadzącą w dół, po dwóch godzinach pięknego spaceru dochodzimy do Nareczenski Bani.
Klasyka kurortowa, odrobinę przypomina Ciechocinek, ale niestety dość zaniedbany. Zwiedzamy to dość spore uzdrowisko z wodami leczniczymi i basenem.
Z Nareczenski Bani busem jedziemy do Baczkowskiego Monastyru. Miejsce patriotyczno- religijno – odpustowych pielgrzymek, mieszkańcy zwietrzyli interes. Stragany, bary, drogie hotele i pensjonaty. Docieramy do upatrzonej z podręcznika „turisticzeskiej spalni”. Ale tu wita nas tylko starszy pan i pies, z tego co rozumiemy „spalnia” jest nieczynna. Kierujemy się w przeciwną stronę ale po tej samej stronie rzeki, omijamy hotele z restauracjami, pytamy napotkanych gospodarzy o coś tańszego. Ale tu nie mamy takiego szczęścia jak w Szirokiej Łyce, kobieta na drodze nie wkłada tak wiele serca w pomoc w znalezieniu nam kwatery, po prostu wspomina dwa znane jej pensjonaty. Docieramy do bliższego – cena za 2 osoby 45 lewa , targujemy do 40 lewa, bo pieniądze nam się już kończą. Jesteśmy już zmęczeni, słońce parzy. Płacimy od razu, kobieta bierze bez słowa pieniądze, wskazuje na trzecie łóżko w naszym pokoju i mówi, aby go nie używać i umyka. Trafiliśmy tym razem do złego mięsożernego plemienia. Kładę się na łóżku. Chwile, gdy po wysiłku, można się położyć i odpocząć to chwile szczęścia. Czuję zapach swojego potu, gorące napuchnięte stopy parują, a w głowie uczucie niesamowitej błogości. Gdy jesteśmy w dolinach małe rzeczy, jak komórka czy aparat lecą mi z rąk, na prostej nizinnej drodze zaliczyłam dwie dość poważne wywrotki. Zdaje się, że organizm przestawił się na tryb poważny, wyżynny. Tu wielkie łapy potrzebne są do podnoszenia i zarzucania 15 kg plecaka na plecy, trzymania kijków, czy wspinaczki w terenie skalistym, zaś utrzymanie drobnej filiżanki espresso jest czynnością wyjątkowo trudną.
Zwiedzamy Monastyr nieczynny wewnątrz i bez możności robienia zdjęć.
Zwiedzamy tylko podwórzec, wchodzimy przez tą bramę co widać na zdjęciu, ale nie możemy wejść do środka budynków, ani tez udokumentować tego.
Idziemy na zakupy do pobliskiego Baczkowa, bo musimy kupić mastikę – najlepszy, naszym zdaniem, alkohol bułgarski. W Baczkowie jest tylko jeden sklep spożywczy i jest w nim akurat przyjęcie towaru, ale sprzedawczyni widząc że zaglądamy przez szybę, otwiera nam. Na półce stoi jedna jedyna ostatnia mastika w przystępnej cenie, jakby czekała na nas.
Przygotowujemy się do jutrzejszej podróży rano do Sofii. Tata w Polsce przygotował rozkład jazdy z internetu – poranny autobus do Sofii ma być o 7.45. W Czepełare spisaliśmy rozkład autobusów jadących przez Baczkowo do Sofii, nie bardzo potrafimy zidentyfikować, który z nich miałby tu być o 7.45. Rozkład jazdy na przystanku w Baczkowie w ogóle jest jakiś inny.
Wypatrujemy w barze przy drodze jakiegoś autobusu do Sofii. (Przy Monastyrze jest piękna droga restauracja i przydrożny miejscowy bar, już nie tak piękny. Wybieramy oczywiście tańszą opcję.) Nagle, pisząc dziennik, widzę jak Tata podrywa się z krzesła i pięknym sprintem biegnie 20 m w kierunku przystanku. Podjechał autobus, inny, na Płowdiw, ale może kierowca będzie miał jakieś informacje. Niestety, Tata dowiedział się jedynie, że obstawiamy dobry przystanek. Plączemy się wzdłuż głównej drogi, wypatrując autobusów i próbując ustalić, ile czasu jedzie się z Czepełare do Baczkowa. Siadamy w Baczkowie w kolejnym barze przy drodze. Za ostatnie lewa pijemy pożegnalne piwo, szkoda żegnać się z górami.
W pensjonacie prosimy o wrzątek, bo już skończył nam się gaz, dostajemy grzałkę i przypominamy sobie o istnieniu tego urządzenia. Chyba weźmiemy je na przyszłą wyprawę.
Od 7.30 koczujemy na przystanku, żeby załapać się na jakiś autobus do Sofii. O 7.45 podjeżdża autobus, jedzie przez Asenowgrad, omija Płowdiw. Bilet kosztuje 15 lewa/os., starcza nam prawie na styk, około 10-tej jesteśmy w Sofii.