13-01-2021, 03:10
Wspinamy się na górę, niebo jest bezchmurne, a widoki na Dolinę Sedemte Ezera przepiękne.
Zwłaszcza moment w którym odsłania się przed nami w dole naraz 6 jezior, 2 schroniska i szałas pasterski robi ogromne wrażenie.
W okolicy przełęczy Razdeła, gdzie znajduje się charakterystyczna stalowa konstrukcja z niewielkimi dzwonkami, oznakowanie staje się bardzo mylące.
Rozchodzi się stąd wiele szlaków i łatwo pomylić właściwą drogę z innym szlakiem. W dodatku teren rozkopany jest przez konie, więc ścieżki wydeptane w trawie są mało wyraźne. Udaje nam się wejść na właściwą drogę tylko dzięki kompasowi Ivesa. W oddali widać schronisko Iwan Wazow, z którego odwiedzin zrezygnowaliśmy. Pojawia się dylemat, czy dalej iść w górę szlakiem czerwonym, gdzie w przewodniku zapowiadane są kolejne piękne widoki, czy znacznie krótszą, ale nieoznakowaną drogą w dół wzdłuż potoku Topiłata, którą sugerują Belgowie.
Może to „dobry pasterz” spotkany na drodze wraz ze swym stadem 175 owiec i dwóch psów przestrzegł nas przed drogą krótszą, mówiąc, że po wczorajszej ulewie jest bagnista i grząska i może być niebezpieczna. Idziemy więc górą, a po drodze mijamy kolejne stado 200 owiec.
Droga, którą idziemy jest położona na wysokości 2500 m – w Tatrach na tej wysokości góry wyglądają już srogo i poważnie, nie ma już kosodrzewiny i trawy, idzie się już tylko po wielkich głazach i kamieniach - tymczasem tu idziemy dróżką wydeptaną w trawie jakbyśmy byli w naszych połoninach bieszczadzkich. W dali odsłaniają się jednak przepiękne widoki na poszarpane turnie.
Po pewnym odcinku drogi zaczynamy iść stromo w dół. Droga, jak zwykle przy schodzeniu, zaczyna się dłużyć, nogi zaczynają boleć, na stopach, które są teraz najbardziej obciążone, pojawiają się odciski. Głowa zaczyna boleć od nadmiaru świeżego powietrza i wrażeń, no i przede wszystkim od słońca – nie pomagają czapki na głowach, bo już dłuższy czas idziemy po odsłoniętym terenie. Po 8-9 godzinach od wyruszenia, czyli po długim marszu, docieramy do Rilskiego Monastyru.
Nocleg kosztuje tu 20 lewa od osoby w pokoju bez łazienki. Pokoje gościnne utworzone są z dawnych cel, w których mieszkali mnisi. Są więc bardzo skromnie urządzone i wyposażone jedynie w niezbędne sprzęty: łóżko, szafa, stół. Żadnych obrazków na ścianach, w całym klasztorze nie ma też ani jednego lustra. Mnisi pilnują, żeby w celach nie mieszkały ze sobą pary które nie są rodziną bądź małżeństwem, jesteśmy nawet świadkami gdy odmawiają gościny dziewczynie i chłopakowi z Francji.
To w tym mrocznym pokoju zapadł wyrok – podejrzenie o cudzołóstwo.
Monastyr jest monumentalny, robi ogromne wrażenie: 4 – kondygnacyjne krużganki otaczają ogromny dziedziniec, w którego centrum znajduje się cerkiew bogato zdobiona złotymi detalami i kolorowymi freskami.
Mnisi, których mieszka tu już dziś tylko dziewięciu, są jednak dość zarozumiali, przez docierających tu z dala bułgarskich pielgrzymów traktowani niemalże jak święci. Sami zaś zdają się patrzeć na wszelkich „nieumundurowanych” jak na zło konieczne.
Po umyciu się – co jest możliwe jedynie w ogólnodostępnych umywalkach na korytarzu – i przebraniu w stosunkowo czyste rzeczy, wybieramy się wraz z Belgami na kolację. Ponieważ jest to miejsce oblegane przez turystów, z których większość dojeżdża tu samochodami i autokarami, zamiast tanich knajpek dla wędrowców są jedynie dosyć drogie restauracje. Wybieramy jedną z nich. Gdy tak siedzimy przy elegancko zastawionym stole w spodenkach, tiszertach i zakurzonych butach, z białą serwetką rozłożoną na kolanach, myślę sobie jak dalekie jest to od naszych dotychczasowych górskich doświadczeń. Kiedy jeszcze w czasie rozmowy Ives, sam będący historykiem sztuki, z zainteresowaniem zaczyna mnie wypytywać o szczegóły mojego doktoratu, a ja, odpowiadając, skupiam się na układaniu okrągłych i zgrabnych zdań po angielsku, zabawność tej całej sytuacji uderza mnie ze zdwojoną siłą.
Dwumetrowy mnich.
Zwłaszcza moment w którym odsłania się przed nami w dole naraz 6 jezior, 2 schroniska i szałas pasterski robi ogromne wrażenie.
W okolicy przełęczy Razdeła, gdzie znajduje się charakterystyczna stalowa konstrukcja z niewielkimi dzwonkami, oznakowanie staje się bardzo mylące.
Rozchodzi się stąd wiele szlaków i łatwo pomylić właściwą drogę z innym szlakiem. W dodatku teren rozkopany jest przez konie, więc ścieżki wydeptane w trawie są mało wyraźne. Udaje nam się wejść na właściwą drogę tylko dzięki kompasowi Ivesa. W oddali widać schronisko Iwan Wazow, z którego odwiedzin zrezygnowaliśmy. Pojawia się dylemat, czy dalej iść w górę szlakiem czerwonym, gdzie w przewodniku zapowiadane są kolejne piękne widoki, czy znacznie krótszą, ale nieoznakowaną drogą w dół wzdłuż potoku Topiłata, którą sugerują Belgowie.
Może to „dobry pasterz” spotkany na drodze wraz ze swym stadem 175 owiec i dwóch psów przestrzegł nas przed drogą krótszą, mówiąc, że po wczorajszej ulewie jest bagnista i grząska i może być niebezpieczna. Idziemy więc górą, a po drodze mijamy kolejne stado 200 owiec.
Droga, którą idziemy jest położona na wysokości 2500 m – w Tatrach na tej wysokości góry wyglądają już srogo i poważnie, nie ma już kosodrzewiny i trawy, idzie się już tylko po wielkich głazach i kamieniach - tymczasem tu idziemy dróżką wydeptaną w trawie jakbyśmy byli w naszych połoninach bieszczadzkich. W dali odsłaniają się jednak przepiękne widoki na poszarpane turnie.
Po pewnym odcinku drogi zaczynamy iść stromo w dół. Droga, jak zwykle przy schodzeniu, zaczyna się dłużyć, nogi zaczynają boleć, na stopach, które są teraz najbardziej obciążone, pojawiają się odciski. Głowa zaczyna boleć od nadmiaru świeżego powietrza i wrażeń, no i przede wszystkim od słońca – nie pomagają czapki na głowach, bo już dłuższy czas idziemy po odsłoniętym terenie. Po 8-9 godzinach od wyruszenia, czyli po długim marszu, docieramy do Rilskiego Monastyru.
Nocleg kosztuje tu 20 lewa od osoby w pokoju bez łazienki. Pokoje gościnne utworzone są z dawnych cel, w których mieszkali mnisi. Są więc bardzo skromnie urządzone i wyposażone jedynie w niezbędne sprzęty: łóżko, szafa, stół. Żadnych obrazków na ścianach, w całym klasztorze nie ma też ani jednego lustra. Mnisi pilnują, żeby w celach nie mieszkały ze sobą pary które nie są rodziną bądź małżeństwem, jesteśmy nawet świadkami gdy odmawiają gościny dziewczynie i chłopakowi z Francji.
To w tym mrocznym pokoju zapadł wyrok – podejrzenie o cudzołóstwo.
Monastyr jest monumentalny, robi ogromne wrażenie: 4 – kondygnacyjne krużganki otaczają ogromny dziedziniec, w którego centrum znajduje się cerkiew bogato zdobiona złotymi detalami i kolorowymi freskami.
Mnisi, których mieszka tu już dziś tylko dziewięciu, są jednak dość zarozumiali, przez docierających tu z dala bułgarskich pielgrzymów traktowani niemalże jak święci. Sami zaś zdają się patrzeć na wszelkich „nieumundurowanych” jak na zło konieczne.
Po umyciu się – co jest możliwe jedynie w ogólnodostępnych umywalkach na korytarzu – i przebraniu w stosunkowo czyste rzeczy, wybieramy się wraz z Belgami na kolację. Ponieważ jest to miejsce oblegane przez turystów, z których większość dojeżdża tu samochodami i autokarami, zamiast tanich knajpek dla wędrowców są jedynie dosyć drogie restauracje. Wybieramy jedną z nich. Gdy tak siedzimy przy elegancko zastawionym stole w spodenkach, tiszertach i zakurzonych butach, z białą serwetką rozłożoną na kolanach, myślę sobie jak dalekie jest to od naszych dotychczasowych górskich doświadczeń. Kiedy jeszcze w czasie rozmowy Ives, sam będący historykiem sztuki, z zainteresowaniem zaczyna mnie wypytywać o szczegóły mojego doktoratu, a ja, odpowiadając, skupiam się na układaniu okrągłych i zgrabnych zdań po angielsku, zabawność tej całej sytuacji uderza mnie ze zdwojoną siłą.
Dwumetrowy mnich.