17-12-2020, 04:04
Przygoda 3.
Melnik. 2-3 godziny autobusem z Sandanski.
Zatrzymujemy się w „Rimski Most” – pensjonat i mechana, 25 leva za pokój dla 2 osób.
Melniska Reka, prawie wyschnięta o tej porze roku, dzieli miasto na pół. Na obu brzegach ze skał i lessowych wzgórz wyrastają domki – twierdze. Murowane wysokie fundamenty i piwnice z nasadzonym lżejszym drewnianym piętrem, zwieńczone spadzistym dachem. Gorące ciemno-żółte słońce.
W środku panuje wspaniały chłód. Wybieramy się na miasto zjeść, ale gospodyni, gdy to słyszy, od razu zaciąga nas do swojej mechany. Tu za 14 leva zjadamy pyszne kiufte i kebabcze z frytkami i pomidorami i popijamy domowym delikatnym winem naszych gospodarzy. Na zewnątrz panuje morderczy upał, który postanawiamy przeczekać zamawiając jeszcze piwo i grając w scrabble.
Gdy już słońce wystarczająco zaszło, wychodzimy do miasta po zakupy. Niemalże przed każdym domem gospodarze wystawiają wina i konfitury własnego wyrobu.
Chcemy kupić trochę wina, by pochwalić się nim w Warszawie. Wybór nie jest jednak taki prosty, bo stragany są co dwa kroki i w każdym namawiają nas na degustację.
W Melniku można spotkać 2 rodzaje czerwonych wytrawnych win: Szerokie Mełniszko i Merło. To pierwsze w cenie 3 lewa za litr jest cienkie i ma słaby czerwony kolor, natomiast Merło, po 4 lewa za litr, jest ciemniejsze, bardziej zdecydowane i dojrzałe, o głębokim aromacie i smaku.
Po kilkunastu próbach decydujemy się na Merło i kupujemy dwie plastikowe trzylitrowe butle.
Przy końcu głównej ulicy zawijającej się w lewo i pod górę mieści się Kordopułowa Kaszta - winiarnia i muzeum urządzone w dawnej willi słynnego kupieckiego rodu Kordopulosów.
Podchodzimy, kładziemy się na murku i odpoczywamy chwilę.
Napis przy wejściu informuje po bułgarsku i po angielsku, że wstęp dla Bułgarów kosztuje 1 lewa, a dla cudzoziemców 2 lewa. Próbujemy wejść za 1 lewa. Podchodzimy więc do kasjera, sympatycznego starszego pana, i czytamy cyrylicą na głos: Bałgary odin lewa, czużdency dwa lewa – no, a Paliaki? Na co ten zaczyna się śmiać i sprzedaje nam dwa bilety po 1 lewa.
Zwiedzamy muzeum. Jest przyjemnie, bo w labiryntach piwnic z ogromnymi beczkami panuje chłód.
Z piwnic wychodzimy do wielkiej sali, gdzie można degustować i kupić wino.
Z jednego ze stolików kiwa na nas starszy mężczyzna i zaprasza do siebie. Przysiadamy się do niego i jego znajomych, a on nam się przedstawia: okazuje się, że jest potomkiem Kordopulosów i że postanowił ugościć Polaków (zapewne usłyszał o nas od kasjera). Przynosi na stół dzbanuszek wina i zakąskę – chleb, kaszkawał (miękki żółty ser) i miseczkę z przyprawami. Rozmawiamy o podobieństwach i różnicach między Polską a Bułgarią, gospodarz wypytuje nas o zarobki i bezrobocie w Polsce. Przynosi kolejny dzbanuszek, a my nie możemy się oprzeć cudownej mieszance smaków delikatnego melnickiego wina i chleba z serem i przyprawami.
Późnym już wieczorem dziękujemy za wspaniałą gościnę i zbieramy się do naszego pensjonatu.
Następnego dnia rano wybieramy się na wycieczkę do odległego o 10 km od Melnika Monastyru Rożenskiego. To piękne miejsce, w którym można znaleźć dużo ciszy i spokoju. Dziedziniec niewielkiego dworu z XVI w. opleciony jest od wewnątrz bujną winoroślą.
Do kamiennych murów przytulają się też figowce. W maleńkiej cerkiewce, pośrodku dworu, mnich z długą czarną brodą i w czarnej sutannie święci przyniesione przez pielgrzymów ikony. Pielgrzymów jest tu sporo, bo to nie tylko obiekt turystyczny, ale też miejsce kultu religijnego.
Tymczasem na dziedzińcu francuska turystka robi mnichowi awanturę w języku angielskim, że zabrał jej kamerę (w monastyrze obowiązywał zakaz fotografowania), a nie zabrał innej osobie. Krzyczy, żeby tę drugą kamerę też skonfiskował, bo to nie fair. Mnich grozi palcem i oddaje turystce jej własność.
Z okna jadalni na piętrze (długi drewniany stół a po bokach 2 ławy) widać schodzącą w dół w kierunku płd. zach. polną drogę.
Wydaje się, że to właśnie nią zaplanowaliśmy wracać do Melnika.
Dość ciężko ją jednak odnaleźć po opuszczeniu Monastyru.
Dopiero nieco dalej od asfaltowej drogi odchodzi jakaś polna dróżka. Skręcamy w nią i idziemy przez pola i łąki. W trawie grają świerszcze, a spod nóg uskakują nam jaszczurki. Droga jest piękna, ale słońce niemiłosiernie praży.
Po jakiejś godzinie spotykamy leżących przy drodze w cieniu trzech pastuchów wraz ze stadem kóz i owiec. Na nasz widok kozy wylęknione zrywają się na nogi i wciskają jedna w drugą, nerwowo podrygując. Czuć ciężki duszący zapach owczego sera.
Pytamy, żeby się upewnić, czy ta droga rzeczywiście prowadzi do Melnika. Jeden z mężczyzn kiwa głową że nie, że idziemy do innej miejscowości i pokazuje ręką właściwy kierunek na Melnik. Tam, gdzie pokazuje, nie widać jednak żadnej ścieżki, więc nie odpuszczamy łatwo i dręczymy go pytaniami. Uspokaja nas, że jego kolega nas trochę podprowadzi i pokaże jak iść. Klepie po ramieniu leżącego na trawie kolegę. Ten, zdaje się, że wyrwany ze snu, podnosi się ociężale, po czym posłusznie rusza w drogę, nieporadnie drepcząc w za dużych butach. My za nim.
Jest około 13-tej, słońce o tej porze jest potężne. Pali w głowę, a jego żółto-szare światło jest tak silne, że nie można podnieść oczu. Nasz przewodnik zdejmuje koszulę i zahaczając ją sobie na jednym palcu przewiesza na ramieniu. Wystawia na diabelskie promienie swoje chude, wątłe plecy i opaloną pomarszczoną skórę. Pasek przytrzymuje na talii sporo za duże spodnie. Mimo tej całej niepozorności jest jednak dobrze zaprawiony w marszu, przemierza teren sprawnie i szybko, wytyczając szlak tylko dla niego widzialnymi dróżkami wygniecionymi w wysoko sterczącej trawie. Po 20 min. wędrówki ledwo już dotrzymujemy mu kroku. To jego terytorium, a my, z naszym wspaniałym ekwipunkiem, gdybyśmy znaleźli się tu sami, doszlibyśmy donikąd.
Po godzinie wędrówki wspinamy się na lessowe wzgórze. Tu siadamy na odpoczynek. Wyciągam z plecaka wodę, biorę pierwsza łyka, a potem częstuję naszego przewodnika. Wyciągam też i daję mu 2 batoniki. Tylko tyle możemy mu zaoferować za tę nieocenioną z naszej perspektywy przysługę. Jego zdają się zadowalać batoniki, ale chyba ich nawet nie oczekiwał. Mówi, że dalej już prosto i jest Melnik – i znowu macha ręką w mało precyzyjnym dla nas kierunku, jakby widział przez wzgórza na wylot, podczas gdy my czujemy się jak w labiryncie identycznych ścieżek, kęp traw i lessowych wzgórz. Po chwili odpoczynku wstaje jednak z nami i prowadzi nas jeszcze dalej. Wybiera jedną z kilku polnych dróżek, potem idzie na skos przez łąkę i zaczyna wspinaczkę na kolejne wzgórze. Ja idę już resztką sił, przygnieciona do ziemi operującym słońcem. Na szczycie kolejnego wzgórza kolejny odpoczynek. Mówi, że teraz już w dół i będzie Melnik. Wylewam sobie trochę wody na twarz. Policzki i uszy palą. On chętnie przyjmuje kolejny łyk wody. Tata nie chce pić, ale wmuszam w niego kilka łyków.
Gdy wstajemy, nasz przewodnik mówi ze spokojem, że dalej już sobie poradzimy. Wydaje nam się, że to bardzo wątpliwe, ale nie mamy wyjścia. Jesteśmy bardzo wdzięczni i idziemy dalej sami. Miał jednak rację, dalsza droga wiodła już wąwozem prosto w dół, po czym wyszliśmy na zbocze nad doliną, na której przeciwległej stronie widać już było w dali znajome spadziste dachy Melnika. Nie potrafimy powiedzieć, którędy dokładnie szliśmy, prawdopodobnie nasz przewodnik zaprowadził nas na przełaj, najkrótszą drogą.
Melnik. 2-3 godziny autobusem z Sandanski.
Zatrzymujemy się w „Rimski Most” – pensjonat i mechana, 25 leva za pokój dla 2 osób.
Melniska Reka, prawie wyschnięta o tej porze roku, dzieli miasto na pół. Na obu brzegach ze skał i lessowych wzgórz wyrastają domki – twierdze. Murowane wysokie fundamenty i piwnice z nasadzonym lżejszym drewnianym piętrem, zwieńczone spadzistym dachem. Gorące ciemno-żółte słońce.
W środku panuje wspaniały chłód. Wybieramy się na miasto zjeść, ale gospodyni, gdy to słyszy, od razu zaciąga nas do swojej mechany. Tu za 14 leva zjadamy pyszne kiufte i kebabcze z frytkami i pomidorami i popijamy domowym delikatnym winem naszych gospodarzy. Na zewnątrz panuje morderczy upał, który postanawiamy przeczekać zamawiając jeszcze piwo i grając w scrabble.
Gdy już słońce wystarczająco zaszło, wychodzimy do miasta po zakupy. Niemalże przed każdym domem gospodarze wystawiają wina i konfitury własnego wyrobu.
Chcemy kupić trochę wina, by pochwalić się nim w Warszawie. Wybór nie jest jednak taki prosty, bo stragany są co dwa kroki i w każdym namawiają nas na degustację.
W Melniku można spotkać 2 rodzaje czerwonych wytrawnych win: Szerokie Mełniszko i Merło. To pierwsze w cenie 3 lewa za litr jest cienkie i ma słaby czerwony kolor, natomiast Merło, po 4 lewa za litr, jest ciemniejsze, bardziej zdecydowane i dojrzałe, o głębokim aromacie i smaku.
Po kilkunastu próbach decydujemy się na Merło i kupujemy dwie plastikowe trzylitrowe butle.
Przy końcu głównej ulicy zawijającej się w lewo i pod górę mieści się Kordopułowa Kaszta - winiarnia i muzeum urządzone w dawnej willi słynnego kupieckiego rodu Kordopulosów.
Podchodzimy, kładziemy się na murku i odpoczywamy chwilę.
Napis przy wejściu informuje po bułgarsku i po angielsku, że wstęp dla Bułgarów kosztuje 1 lewa, a dla cudzoziemców 2 lewa. Próbujemy wejść za 1 lewa. Podchodzimy więc do kasjera, sympatycznego starszego pana, i czytamy cyrylicą na głos: Bałgary odin lewa, czużdency dwa lewa – no, a Paliaki? Na co ten zaczyna się śmiać i sprzedaje nam dwa bilety po 1 lewa.
Zwiedzamy muzeum. Jest przyjemnie, bo w labiryntach piwnic z ogromnymi beczkami panuje chłód.
Z piwnic wychodzimy do wielkiej sali, gdzie można degustować i kupić wino.
Z jednego ze stolików kiwa na nas starszy mężczyzna i zaprasza do siebie. Przysiadamy się do niego i jego znajomych, a on nam się przedstawia: okazuje się, że jest potomkiem Kordopulosów i że postanowił ugościć Polaków (zapewne usłyszał o nas od kasjera). Przynosi na stół dzbanuszek wina i zakąskę – chleb, kaszkawał (miękki żółty ser) i miseczkę z przyprawami. Rozmawiamy o podobieństwach i różnicach między Polską a Bułgarią, gospodarz wypytuje nas o zarobki i bezrobocie w Polsce. Przynosi kolejny dzbanuszek, a my nie możemy się oprzeć cudownej mieszance smaków delikatnego melnickiego wina i chleba z serem i przyprawami.
Późnym już wieczorem dziękujemy za wspaniałą gościnę i zbieramy się do naszego pensjonatu.
Następnego dnia rano wybieramy się na wycieczkę do odległego o 10 km od Melnika Monastyru Rożenskiego. To piękne miejsce, w którym można znaleźć dużo ciszy i spokoju. Dziedziniec niewielkiego dworu z XVI w. opleciony jest od wewnątrz bujną winoroślą.
Do kamiennych murów przytulają się też figowce. W maleńkiej cerkiewce, pośrodku dworu, mnich z długą czarną brodą i w czarnej sutannie święci przyniesione przez pielgrzymów ikony. Pielgrzymów jest tu sporo, bo to nie tylko obiekt turystyczny, ale też miejsce kultu religijnego.
Tymczasem na dziedzińcu francuska turystka robi mnichowi awanturę w języku angielskim, że zabrał jej kamerę (w monastyrze obowiązywał zakaz fotografowania), a nie zabrał innej osobie. Krzyczy, żeby tę drugą kamerę też skonfiskował, bo to nie fair. Mnich grozi palcem i oddaje turystce jej własność.
Z okna jadalni na piętrze (długi drewniany stół a po bokach 2 ławy) widać schodzącą w dół w kierunku płd. zach. polną drogę.
Wydaje się, że to właśnie nią zaplanowaliśmy wracać do Melnika.
Dość ciężko ją jednak odnaleźć po opuszczeniu Monastyru.
Dopiero nieco dalej od asfaltowej drogi odchodzi jakaś polna dróżka. Skręcamy w nią i idziemy przez pola i łąki. W trawie grają świerszcze, a spod nóg uskakują nam jaszczurki. Droga jest piękna, ale słońce niemiłosiernie praży.
Po jakiejś godzinie spotykamy leżących przy drodze w cieniu trzech pastuchów wraz ze stadem kóz i owiec. Na nasz widok kozy wylęknione zrywają się na nogi i wciskają jedna w drugą, nerwowo podrygując. Czuć ciężki duszący zapach owczego sera.
Pytamy, żeby się upewnić, czy ta droga rzeczywiście prowadzi do Melnika. Jeden z mężczyzn kiwa głową że nie, że idziemy do innej miejscowości i pokazuje ręką właściwy kierunek na Melnik. Tam, gdzie pokazuje, nie widać jednak żadnej ścieżki, więc nie odpuszczamy łatwo i dręczymy go pytaniami. Uspokaja nas, że jego kolega nas trochę podprowadzi i pokaże jak iść. Klepie po ramieniu leżącego na trawie kolegę. Ten, zdaje się, że wyrwany ze snu, podnosi się ociężale, po czym posłusznie rusza w drogę, nieporadnie drepcząc w za dużych butach. My za nim.
Jest około 13-tej, słońce o tej porze jest potężne. Pali w głowę, a jego żółto-szare światło jest tak silne, że nie można podnieść oczu. Nasz przewodnik zdejmuje koszulę i zahaczając ją sobie na jednym palcu przewiesza na ramieniu. Wystawia na diabelskie promienie swoje chude, wątłe plecy i opaloną pomarszczoną skórę. Pasek przytrzymuje na talii sporo za duże spodnie. Mimo tej całej niepozorności jest jednak dobrze zaprawiony w marszu, przemierza teren sprawnie i szybko, wytyczając szlak tylko dla niego widzialnymi dróżkami wygniecionymi w wysoko sterczącej trawie. Po 20 min. wędrówki ledwo już dotrzymujemy mu kroku. To jego terytorium, a my, z naszym wspaniałym ekwipunkiem, gdybyśmy znaleźli się tu sami, doszlibyśmy donikąd.
Po godzinie wędrówki wspinamy się na lessowe wzgórze. Tu siadamy na odpoczynek. Wyciągam z plecaka wodę, biorę pierwsza łyka, a potem częstuję naszego przewodnika. Wyciągam też i daję mu 2 batoniki. Tylko tyle możemy mu zaoferować za tę nieocenioną z naszej perspektywy przysługę. Jego zdają się zadowalać batoniki, ale chyba ich nawet nie oczekiwał. Mówi, że dalej już prosto i jest Melnik – i znowu macha ręką w mało precyzyjnym dla nas kierunku, jakby widział przez wzgórza na wylot, podczas gdy my czujemy się jak w labiryncie identycznych ścieżek, kęp traw i lessowych wzgórz. Po chwili odpoczynku wstaje jednak z nami i prowadzi nas jeszcze dalej. Wybiera jedną z kilku polnych dróżek, potem idzie na skos przez łąkę i zaczyna wspinaczkę na kolejne wzgórze. Ja idę już resztką sił, przygnieciona do ziemi operującym słońcem. Na szczycie kolejnego wzgórza kolejny odpoczynek. Mówi, że teraz już w dół i będzie Melnik. Wylewam sobie trochę wody na twarz. Policzki i uszy palą. On chętnie przyjmuje kolejny łyk wody. Tata nie chce pić, ale wmuszam w niego kilka łyków.
Gdy wstajemy, nasz przewodnik mówi ze spokojem, że dalej już sobie poradzimy. Wydaje nam się, że to bardzo wątpliwe, ale nie mamy wyjścia. Jesteśmy bardzo wdzięczni i idziemy dalej sami. Miał jednak rację, dalsza droga wiodła już wąwozem prosto w dół, po czym wyszliśmy na zbocze nad doliną, na której przeciwległej stronie widać już było w dali znajome spadziste dachy Melnika. Nie potrafimy powiedzieć, którędy dokładnie szliśmy, prawdopodobnie nasz przewodnik zaprowadził nas na przełaj, najkrótszą drogą.